Zastanawiałam się, jak wyrazić wdzięczność Siostrze Faustynie, dzięki której po 40 latach oporów, buntów, niewiary, niemocy, zwątpień i walki serdecznej - wreszcie uklękłam a stóp konfesjonału, żeby - jak dawniej będąc dzieckiem - z pokorą wyznać swe winy i prosić Pana Boga o przebaczenie. Wiem, że bez wstawiennictwa Siostry Faustyny nie zdobyłabym się na to.
Utratą wiary odczułam nagle, w momencie śmierci mojego ojca, 20 lutego 1952 r. Bardzo kochałam mojego tatusia i gorąco prosiłam Pana Boga, aby nie zabierał go od nas! Moja wiara osiemnastoletniej nauczycielki ledwie po maturze, była tego typu: ja Ci, Panie Boże, modlitwę, a Ty spełnij prośbę. Nie umiałam wtedy zrozumieć zjawiska nieuchronności śmierci. I wtedy - w momencie ostatniego oddechu mojego ojca - wydała ostatni oddech moja słabiutka wiara.
Do dramatu straty ojca ziemskiego, doszedł większy dramat: odejście od Ojca Niebieskiego! Nagle zrobiło mi się ciemno w serca, w duszy, w umyśle, poczułam tylko ogromną pustkę, ogromny chłód i powiedziałam: "Gdybyś, Boże, był - nie zabrałbyś ojca". Po latach ból za ukochaną osobą osłabł, zmalał, zanikał aż znikł. Ale ta wewnętrzna ciemność została, jak udręka codzienna. Przyszedł rok 1955 i trzeba było iść do spowiedzi przedślubnej po karteczkę, obowiązującą w Kościele. W konfesjonale siedział dobry i mądry staruszek. Porozmawialiśmy, zrozumiał mój wewnętrzny dramat, dał rozgrzeszenie i karteczkę, i obiecał modlić się za moją zabłąkaną duszę.
Mijały lata. Dwoje dzieci, praca, studia, dom i rodzina. Były dramaciki, dramaty i wreszcie rozwód. Wszystko bez Boga, bez Kościoła, ot, tak po ludzku, jak żyła większość zaprzyjaźnionych rodzin. Praca, partia, dom, studia i codzienność szara, męcząca. Przywykłam do dni bez żadnej modlitwy, bez Mszy świętej, bez Boga - sam blichtr. Było gorzko, smutno w środku, ale wir i tempo życia szybkie, żwawe, ot, tak zwyczajne jak u większości.
Rok 1974 - rak u męża, mieszkającego już osobno po rozwodzie. Dla swojego spokoju, wzięłam go do spowiedzi i Komunii świętej, żeby umierał pogodzony z Bogiem, tak na wszelką ewentualność, gdyby ten Bóg jednak był. Mąż zmarł 18 lutego 1975 roku, a ja nadal żyłam bez Boga, w konkubinacie, z ogromną ciemnością w środku, ale refleksje przychodziły już coraz częściej, coraz uporczywiej: a jeżeli jednak Bóg jest??? I wtedy tak po cichu, wewnętrznie, zaczęłam nie śmiało prosić Boga, którego miało nie być: "Panie, Boże, jeśli jesteś, a wiara jest łaską Twoją, to daj mi choć kropelkę tej wiary albo człowieka, który pokaże drogę jak szukać...!"
Zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że ani dyplom Wyższej Szkoły Pedagogicznej, ani dyplom magisterski Uniwersytetu Jagiellońskiego, ani dyplom Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu, ani Studium Podyplomowe, ani blisko dwuletni kontakt ze świadkami Jehowy, ani Akademia życia nie daje mi tego, czego mi brak: BOGA! Wtedy poznałam Zosię, czcicielkę Miłosierdzia Bożego.
To był rok 1988 i pierwszy krok na drodze powrotu do wiary. Oczywiście, pierwsze kontakty polegały na opowiadaniach Zosi o Siostrze Faustynie, które kwitowałam myślą: Szalona kobieta, czy to możliwe? Zosia obiecała mi modlić się za mnie, a na wakacje zaprosiła mnie do siebie. Dużo rozmawiała ze mną, słuchała moich żalów właściwie takich szczerych, serdecznych spowiedzi. Dała mi do czytania Dzienniczek Siostry Faustyny, który po przeczytaniu kilkunastu stron oddałam z komentarzem: Takie prostactwa! Po co mi to? To na co mi dyplomy i tyle lat studiów uniwersyteckich?
Mój Boże, jakże byłam wtedy daleka od siebie dzisiejszej! Ileż było we mnie beznadziejnej pychy! A Zosia ze swą anielską cierpliwością mówiła: "Zostaw, nie czytaj. Sama musisz dojrzeć, ale przejrzyj swoje życie, zacznij od tego". Boże ile to było męki, bez, bólu, żeby zrozumieć, że moje życie bez Boga, w konkubinacie, bez modlitwy jest puste i straszne. Zaczęłam odprawiać nowenny według Siostry Faustyny, tak na wszelki wypadek. Zostawiłam moje Kochanie największe - zerwałam. Znów mijały dni, miesiące, lata. Ból samotności był trudny do zniesienia, ale już modlitwa pomagała. Czułam, że jest to dobra dróżka, jeszcze trudna, jeszcze ciemna, ale było coraz lepiej.
Wróciłam do Dzienniczka Siostry Faustyny. Mój Boże! Teraz czytałam, czytałam i płakałam: płakałam po dziecięcemu, po babsku, ale zachłannie czytałam Czy to zmieniły się zapisy w Dzienniczku? Nie! To ja już dojrzałam do tego, by zrozumieć, że prostota to nie prostactwo! Ale na to musiałam czekać lata, żeby to zrozumieć.
Zaczęłam chodzić do kościoła na Mszę świętą, ale tylko stałam, bo do spowiedzi iść jeszcze nie mogłam. Tylko, że już nie byłam sama. Nie rozstawałam się prawie z koronką do Miłosierdzia Bożego; idąc ulicą, idąc do szkoły na palcach odliczałam po 10: "Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla nas i całego świata".
Aż wreszcie 15 sierpnia 1992 r., gdy byłam w kościele w czasie kazania, ksiądz wyciągnął ręce i zawołał: "Może od lat szukasz drogi do konfesjonału. Zrób to dziś i nie bój się". Przestałam się bać, poszłam. Wiem, że bez Siostry Faustyny byłoby to nie możliwe, Z ulgą płaczem wielkim, pokrzepiona dobrym słowem wspaniałego spowiednika, odeszłam od konfesjonału z ogromną nadzieją, że już teraz - czując nadal opiekę Siostry Faustyny - pójdę dalej przez swe samotne życie jak dziecko Boga, który przebaczył mi wszystko.
Orędzie Miłosierdzia, Kraków (14) 18 IV 1993.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz