Ksiądz Michał Sopoćko był człowiekiem niezwykle
spokojnym, spolegliwym i zrównoważonym. A jednak nadzwyczaj często popadał w
konflikty. Świadkowie, którzy składali zeznania podczas jego procesu, mówili,
że był typem osoby cichej i pokornej, stroniącej od kłótni i awantur. Tymczasem
w wielu miejscach, gdzie się pojawiał, dochodziło do gorszących scen, oskarżeń
i skandali.
Ksiądz Sopoćko znany jest powszechnie jako spowiednik i
kierownik duchowy s. Faustyny Kowalskiej. Mało kto zna jednak burzliwe
szczegóły jego 88-letniego życia,
których starczyłoby na kilka filmów przygodowych.
W 1942 roku za pomaganie Żydom znalazł się na celowniku
gestapo. Po brawurowej ucieczce z Wilna w przebraniu zakonnicy, przez dwa i pół
roku musiał ukrywać się w Czarnym Borze pod nazwiskiem: Wacław Rodziewicz. Po
wojnie planowało go aresztować NKWD, ale uprzedził te plany i wyjechał jednym z
ostatnich transportów repatriacyjnych z Wileńszczyzny do Polski Ludowej.
Oskarżony o defraudację
Konflikty, w jakie popadał z narodowymi socjalistami czy
komunistami, nie budzą zdziwienia. W końcu był kapłanem katolickim, wiernym
swemu powołaniu. Znacznie więcej zdumienia musza budzić natomiast jego napięte
stosunki z osobami i środowiskami bliskimi mu duchowo, zwłaszcza ze świata
katolickiego.
W marcu 1925 roku ks. Sopoćko, który był wówczas
kapelanem wojskowym, zarejestrował Komitet Odbudowy Kościoła Garnizonowego św.
Ignacego w Wilnie. Celem nowo powołanej instytucji stało się odbudowanie
zrujnowanej świątyni pojezuickiej i oddanie jej na potrzeby duszpasterstwa
wojskowego. Projekt wymagał olbrzymich środków finansowych, którymi nie
dysponowano. Ksiądz Sopoćko musiał więc organizować kwesty i zbiórki pieniężne.
We wrześniu 1929 roku cel został osiągnięty i kościół otwarto. Zanim to jednak
nastąpiło, kapłan został posądzony o sprzeniewierzenie części zebranych
pieniędzy. Co prawda, specjalne dochodzenie komisji rewizyjnej oczyściło go z
fałszywych zarzutów, ale nie wszyscy zostali przekonani. Cień oskarżenia o
defraudację będzie się ciągnął za nim przez lata.
Okrzyknięty oszustem
W czerwcu 1934 roku ks. Sopoćko został mianowany rektorem
kościoła św. Michała w Wilnie, a zarazem kapelanem sióstr bernardynek, których
klasztor znajdował się przy tej świątyni. Zabytkowy kompleks wymagał
natychmiastowego remontu, jednak zakonnice nie miały na to pieniędzy. Kapłan
umówił się więc z nimi, że sfinansuje z własnych środków odnowienie kościoła i
klasztoru, a w zamian za to będzie mógł nieodpłatnie wydzierżawić jedno
skrzydło klasztoru aż do odzyskania swego wkładu.
Propozycję takiego rozwiązania zatwierdził ustnie
wileński arcybiskup Romuald Jałbrzykowski. Polecił też siostrom, aby zawarły
pisemną umowę z ks. Sopoćką. Nigdy do tego jednak nie doszło. Zakonnice
odwlekały moment podpisania dokumentu, a kapłan nie naciskał, przekonany, że
zwłoka wynika z ich życiowej nieporadności. Widząc niszczejące budowle, ksiądz
postanowił nie zwlekać i przystąpił do dzieła. Zapożyczył się na duże sumy, ale
zdołał przeprowadzić remont.
Kiedy prace zostały ukończone, siostry wyparły się
wcześniejszych obietnic i odmówiły księdzu dzierżawy części klasztoru. Wobec
różnicy zdań strony odwołały się do arcybiskupa, który nie pamiętał już jednak
ustnych ustaleń i polecił, by sprawą zajęła się kościelna komisja
administracyjna. Członkowie komisji zażądali z kolei aktu umowy między ks.
Sopoćką a zakonnicami. Ponieważ dokument nie istniał, ostateczny werdykt okazał
się niekorzystny dla kapłana.
Decyzja ta była bolesna dla niego nie tylko z powodów
finansowych. O sporze księdza z bernardynkami stało się głośno w kręgach
kościelnych archidiecezji. Konflikt oznaczał, że jedna ze stron musiała kłamać:
albo on, albo one. Werdykt komisji sprawiał, że do ks. Sopoćki w katolickim
środowisku Wilna przylgnęła etykieta oszusta. On sam w swym ”Dzienniku”
zapisał, że wysłannik kurii „chciał sprawę zatuszować, ogłaszając mnie za wariata”.
Publicznie poniżony
Bernardynki nie tylko dbały o nagłośnienie wyników prac
komisji, chętnie opowiadając o niegodziwości księdza, lecz także uprzykrzały
jak mogły życie swojemu kapelanowi. Odcięły go od prądu, przestały dawać opał
na zimę, a nawet w wykazie do izby skarbowej kilkakrotnie zawyżyły wartość jego
mieszkania, by zapłacił większy podatek.
Nie były to jedyne nieprzyjemności, jakie spotkały go ze
strony środowisk kościelnych. Po obronie doktoratu i uzyskaniu habilitacji, ks.
Sopoćko postanowił ubiegać się o tytuł profesora nadzwyczajnego w katedrze
teologii pastoralnej Uniwersytetu Stefana Batorego. Był murowanym kandydatem na
to stanowisko. Zwrócono się bowiem do ośmiu wybitnych teologów polskich o
opinię w sprawie proponowanych kandydatur. Aż siedmiu z nich wskazało na
Sopoćkę. Na tej podstawie dziekan wydziału teologicznego ks. prof. Ignacy
Świrski zwrócił się do rady wydziału o formalne zatwierdzenie tej kandydatury.
Wydawało się, że powołanie ks. Sopoćki na profesora nadzwyczajnego, a zarazem
kierownika katedry, będzie czystą formalnością. Tymczasem rada wstrzymała się
od podjęcia decyzji. Padły argumenty finansowe, jakoby uczelnia nie miała
pieniędzy na nowy etat.
Księdza Sopoćkę zapewniano, że jak tylko znajdą się
fundusze, zostanie on zatwierdzony w pierwszej kolejności. Minął rok i ta sama
rada wydziału mianowała dwóch nowych profesorów – ks. Michała Klepacza i ks.
Antoniego Pawłowskiego. Ksiądz Sopoćko został pominięty i nigdy nie doczekał
się oficjalnego uzasadnienia tej decyzji. Ze wspomnień innych osób wynika, że
stracił w tym czasie zaufanie i przychylność swojego zwierzchnika – abpa
Jałbrzykowskiego.
Wiele do myślenia dają jego ówczesne zapisy w
„Dzienniku”: „Prawie wszyscy przyjaciele „przeciwko mnie stanęli”, nie
poznawali na ulicy, a gdy się kłaniałem, odwracali się w stronę przeciwną. Ci
zaś, którzy mi sprzyjali w skrytości, wobec innych starali się okazać pogardę
albo przynajmniej obojętność. Wystarczyło zabrać głos w jakiejś sprawie lub
stanąć na sesji w czyjejś obronie, by spowodować zwalczanie, jeżeli nie
całkowite tej sprawy pogrzebanie”.
Ogłoszony hochsztaplerem
Okres po II wojnie światowej również naznaczony był
licznymi problemami ks. Sopoćki ze zwierzchnikami. Związane były one z
propagowanym przez niego kultem Miłosierdzia Bożego, do którego wielu
hierarchów odnosiło się nieufnie. Doszło do tego, że głos w sprawie zabrała
Stolica Apostolska. 19 listopada 1958 roku Kongregacja Świętego Oficjum wydała
dekret, skierowany do biskupów i przełożonych zakonów, wykluczający możliwość
ustanowienia święta Miłosierdzia Bożego. Dokument stwierdzał, że objawienia
Faustyny Kowalskiej nie miały źródła nadprzyrodzonego, w związku z czym należy
wycofać wszelkie obrazki i modlitwy pochodzące z jej wizji. Prymas Stefan
Wyszyński otrzymał od kongregacji nakaz udzielenia ks. Michałowi Sopoćce
„gravissimum monitum”, czyli najwyższego upomnienia, aby nie szerzył wiadomości
o rzekomych objawieniach polskiej zakonnicy.
Jakby tego było mało, 6 marca 1959 roku Kongregacja
Świętego oficjum wydała kolejny akt: notyfikację zabraniającą szerzenia
nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego w formach przekazanych przez Siostrę
Faustynę.
Zanim to nastąpiło, na ks. Michała Sopoćkę spadł inny –
bardziej osobisty – cios. 15 marca 1958 roku arcybiskup poznański Antoni Baraniak
rozesłał do biskupów w kraju i za granicą oświadczenie, że kult Miłosierdzia
Bożego opera się na zmyślonych faktach. Wystąpienie to stawiało ks. Sopoćkę w
roku hochsztaplera, ponieważ hierarcha jako źródło oszustwa wskazał jego
książkę pt. „Boże Miłosierdzie jedyną nadzieją ludzkości”.
Historia tej publikacji była skomplikowana. W 1948 roku
niejaki Julian Chróściechowski, który wstąpi potem do zgromadzenia marianów,
przysłał ks. Sopoćce do korekty swój maszynopis książki o kulcie Miłosierdzia
Bożego. Ponieważ tekst zawierał wiele nieścisłości, kapłan przerobił go niemal
całkowicie, wiele rzeczy zmieniając i dodając nowe wątki. Rok później marianie,
nie pytając, nawet ks. Sopoćki o zgodę, wydrukowali książkę pod jego
nazwiskiem. W kolejnych latach wydawali ją w tłumaczeniach na różne języki.
Zagraniczne przekłady opatrywali dodatkami, o których nie informowali nawet
księdza. We włoskim wydaniu znalazł się np. opis śmierci kard. Augusta Hlonda,
który jako swoją ostatnią wolę polecił szerzyć nabożeństwo do Miłosierdzia
Bożego.
Tak się złożyło, że abp Baraniak był sekretarzem prymasa
Hlonda i towarzyszył jego odchodzeniu z tego świata. Wiedział więc, że
umierający kardynał żadnego polecenia o kulcie Bożego Miłosierdzia nie wydawał.
Gdy przeczytał o tym we włoskim wydaniu książki ks. Sopoćki, ostro
zaprotestował. Stwierdził „z całą odpowiedzialnością, że to jest wszystko
zmyślone”.
Ponieważ list metropolity poznańskiego dotarł do wielu
biskupów w Polsce i za granicą, ks. Sopoćko ostał się w ich oczach osobą podejrzaną,
gotową kłamać dla swych religijnych obsesji. Jawił się więc jako człowiek
stosujący zasadę, że cel uświęca środki. Na próżno kapłan próbował wyjaśniać,
że nie ma nic wspólnego z fałszywą informacją dodaną do wydania włoskiego. Jego
wyjaśnienia dotarły do nielicznych.
Oskarżający sam siebie
Ksiądz Sopoćko miał prawo czuć się pokrzywdzony i
sponiewierany – i to przez tych, którzy zostali powołani, by dawać świadectwo
miłości, a więc przez ludzi Kościoła. W jego zapiskach nie odnajdziemy jednak
śladu osądu czy osobistej krytyki pod adresem kogokolwiek. Był wierny zasadzie,
że innych należy usprawiedliwiać, a siebie oskarżać.
W 1938 roku zapisywał w swym „Dzienniku”: „Na paluszkach
wzdętej pychy wznieść się pragnąłem ponad innych jeszcze w ławie szkolnej,
wznosiłem się ponad Ciebie, obrażając Cię grzechami. Upokorzenie mi było
wstrętne, uciekałem od niego. Lubiłem, gdy mnie chwalono. Za to teraz słusznie
jestem wzgardzony i podeptany przez wszystkich”.
Mistrzowie życia duchowego zauważają, że jeśli diabeł nie ma przystępu do danej osoby, np. z powodu
jej świątobliwości, to stara się zniszczyć jej relacje z innymi ludźmi, a także
jej wizerunek w oczach otoczenia. Bóg dopuszcza do sytuacji, które stają się
dla takich osób próbą pokory. Tak było w przypadku ks. Sopoćki, dla którego
trudne doświadczenia nie stały się źródłem resentymentu, lecz okazję do
zbadania własnych intencji, wglądu w swoje sumienie i pracy duchowej nad
emocjami.
Świadectwem tego są zdania zapisane przez niego w
„Dzienniku”:
„Trudności są bardzo wielkie, ale się już do nich
przyzwyczaiłem, z nimi zżyłem, a nawet je ukochałem i nie chciałbym z nimi się
rozstawać. Teraz rozumiem i odczuwam, co powiedziała św. Teresa: „Albo
cierpieć, albo umrzeć”. Jakkolwiek w naturze budzi się mimowolna niechęć do
sprawców tych trudności, to rozumowo czuję im wdzięczność; są bowiem narzędziem
w rękach Ojca Niebieskiego. Na tę wdzięczność można dobyć się tylko przy pomocy
Tego, który powiedział na krzyżu: „Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”.
Ufny w Miłosierdzie
Dla wielu wierzących największą trudność budzi fakt, że
sprawcami krzywd i upokorzeń mogą być ludzie Kościoła. Wiemy, że antyświadectwo
chrześcijan stało się przyczyną porzucenia religii przez wiele osób. Jest także
w Kościele sporo ludzi, którzy co prawda nie odeszli od wiary, ale są z tego
powodu pełni osądów, szemrania i żalu wobec innych. Nawet wśród duchownych
znajdują się tacy, którzy, przepełnieni resentymentem, publicznie wylewają żółć
na swych przełożonych i współbraci.
Ksiądz Sopoćko w momentach trudności zawsze odwoływał się
do postaci Jezusa. Przecież Chrystus nie został doprowadzony do śmierci przez
pogan, lecz przez wierzących. Piłat był skłonny Go uwolnić, ale przeważyła
determinacja żydowskiej elity religijnej. Faryzeusze i uczeni w Piśmie nie byli
przecież obcy. Byli swoi. Najlepsi z najlepszych.
Podobne doświadczenie – prześladowania przez swoich –
stało się na przestrzeni wieków udziałem wielu świętych. Franciszek z Asyżu,
Jan od Krzyża, Teresa z Avila, Brat Albert, Siostra Faustyna, Ojciec Pio –
wszyscy oni doznawali szykan ze strony zwierzchników braci w wierze. Przeszli
jednak zwycięsko przez próbę pokory i nie ulegli zgorszeniu, gdyż – jak mówił w
jednym z napomnień św. Franciszek – „w gorszeniu się nie ma miłości”.
Pomocna w tym okazała się dla nich świadomość własnej
grzeszności, przekonanie, że jeśli ja jestem grzesznikiem, to jakie mam prawo
osądzać innego grzesznika. W tym duchu ks. Sopoćko pisał o swym życiu
wewnętrznym, zarówno a latach trzydziestych, jak i w latach siedemdziesiątych.
Na starość notował: „Widzę w sobie wady ukrytej pychy, brak życzliwości dla
bliźnich, czasem twardość, brak gorliwości o zbawienie tylu dusz, które idą na
zatracenie. Trzeba tedy łaski oczyszczenia biernego”.
Charakterystyczne dla duchowości ks. Sopoćki pozostają
słowa zapisane pod datą 1 stycznia 1967 roku:
„Nowy Rok, już 79. w moim życiu, a 53. w kapłaństwie, w
którym odprawiłem około 19200 mszy św. Gdyby po każdej z nich stawał się
lepszym i milszym Ojcu Miłosierdzia, niewątpliwie postąpiłbym daleko w
doskonałości. Ale niestety za mało w tym kierunku pracowałem. Nie wyzbyłem się
siebie, nie zaparłem się siebie w takim stopniu, w jakim Pan tego żądał ode
mnie, i dlatego dziś czuję pustkę w sobie i żal za tyle łask Bożych zmarnowanych.
Jakkolwiek przez całe życie miałem warunki bardzo trudne, jednak nie
wykorzystałem wszystkich okoliczności, by stać się coraz pokorniejszym,
bardziej umartwionym i coraz mniej pożądliwym. Nie wiem, jak długo jeszcze
pozostaną na tym padole płaczu (…), cokolwiek nastąpi, postanawiam resztę dni
życia przepędzić w bojaźni Bożej. Znając słabość swoją, ufam tylko miłosierdziu
Zbawiciela mego: „Jezus, ufam Tobie!”
W: Miesięcznik „Egzorcysta” nr 5, styczeń 2013, s. 30-33.
Dlaczego sensem życia ma być ból, odrzucenie I poniżenie? Ja tego nurtu nie rozumiem.
OdpowiedzUsuń